Boniczka, Luna i Milunia – pupile Ałbeny Grabowskiej – Magazyn Pupil

Już jest nowy numer kwartalnika PUPIL, a w nim artykuł o moich Zwierzakach. Opowiadam o Nich więcej niż w trakcie spotkań autorskich czy wywiadów książkowych. W numerze także bardzo dużo porad i praktycznych informacji dotyczących zwierząt domowych. Bardzo serdecznie polecam PUPILA.

Pani Ałbena Grabowska, autorka wielu powieści skierowanych zarówno do dorosłych, jak i do dzieci oraz młodzieży (m.in. sławnego cyklu Stulecie Winnych) na łamach „Pupila” opowiedziała o swoich ukochanych zwierzakach. W domu towarzyszą jej: suczka Bonnie, a także dwa koty: Milunia i Luna. Jak wygląda codzienność z całkiem sporą (i pełną energii) gromadką Pupili Pani Ałbeny można dowiedzieć się, czytając wywiad z naszą Gwiazdą.

Przygotowując się do naszej rozmowy poszperałam trochę w Internecie w poszukiwaniu informacji. Zachwyciła mnie przede wszystkim Pani wszechstronność. Do tej pory znałam Panią jako autorkę powieści, teraz dowiedziałam się, że jest Pani również współautorką dwóch musicali. Serdecznie gratuluję takich sukcesów!

Tak, bardzo dziękuję. Praca nad książką i musicalem to całkiem różne sprawy.  Kiedy piszę książkę, jestem tylko ja i moja powieść, mój temat. To jest bardzo samotna praca – nawet reasearch człowiek robi sam. Właściwie do momentu oddania do redakcji, nad materiałem pracuje się wyłącznie samodzielnie. Natomiast tworzenie libretta do musicalu od początku jest pracą zbiorową. Zresztą libretta do musicalu nigdy nie pisze się do szuflady, to jest zawsze praca na zamówienie. Przystępując do pisania z reguły wiadomo na jakiej scenie musical zostanie wystawiony, kto będzie spektakl reżyserował, kto zrobi scenografię, etc.

Znalazłam również informację, że jest Pani właścicielką całkiem pokaźnego stadka Pupili. Opowie nam Pani, co to za zwierzaki?

Najmłodsza jest suczka  Bonnie, która teoretycznie jest golden retrieverem, ale tak naprawdę została uratowana z pseudohodowli i nie jestem pewna, czy oboje jej rodzice byli psami rasowymi. Wygląda jak golden retriever, troszkę jakby spaniel i jest wyraźnie mniejsza od retrievera. Myślę, że któryś z jej przodków miał nie do końca szlachetne geny. Oczywiście absolutnie nam to nie przeszkadza. Nigdy nie zamierzaliśmy pokazywać jej na żadnych wystawach. Natomiast jest istotą absolutnie cudowną, kochającą, empatyczną, dobrą, bardzo mądrą. Teraz tutaj obok mnie, siedzi, śpi sobie właściwie. Przeniosłam jej łóżeczko do mojego gabinetu i sobie tak siedzimy razem. Ona przyniosła swoją zabawkę – pieska, ułożyła go do snu i sama śpi również. Jest to istota, która jest nam absolutnie potrzebna. Uważam, że my jej mniej dajemy, niż ona nam. Przede wszystkim miłość, akceptację, czyste dobro.

W gronie Pupili znajdziemy też koty. Ile ma Pani kotów?

Mamy teraz dwie kotki.  Mieliśmy cztery, ale niestety w ciągu dwóch ostatnich lat dwa odeszły. Jeden w tragicznych okolicznościach, co bardzo przeżyliśmy. Drugi natomiast – Bronisław – mój ukochany kot, z którym miałam niezwykłą więź, wyszedł pewnego dnia – 13 sierpnia 2022 roku i niestety już do nas nie wrócił. Nie mogę odżałować, bo miałam prawdziwą, głęboką relację z tym kotem. On chyba nawet uważał na swój sposób, że ja jestem jego „kotką”, własnością. Tak właśnie mnie traktował. Gdy widział walizkę, to był bardzo zły, bo nie chciał, żebym wyjeżdżała. Ja tę walizkę chowałam przed nim, bo się denerwował. Miał też taki niezwykły zwyczaj, że wchodził mi na szyję i kładł się na moim karku. Ja pracowałam, a on sobie tak leżał, jak kołnierz. W tej chwili mamy dwa koty – dwie samiczki – Lunę i Milunię. Są one absolutnymi przeciwieństwami, choć obie są w tym samym wieku – mają dziesięć lat.

Dlaczego są przeciwieństwami? Co je odróżnia?

Luna jest kotem wychodzącym, bardzo łownym, bardzo energicznym. Goni po drzewach, łapie wiewiórki. Nie może się nauczyć, że dostaje na czas swoje jedzenie, więc przynosi nam „w prezencie” złowione myszki lub czasem ptaki. Nie musi polować, ale nie potrafi przyjąć tego do wiadomości. Natomiast Milunia jest kotem domowym. Nie wychodzi na zewnątrz z własnego wyboru. Po prostu nie lubi i nie chce przebywać na dworze. Czasami jak jest lato i drzwi do ogrodu są otwarte, to ona potrafi wyjść tak z metr od schodków, posiedzi na słoneczku i od razu wraca. Obie są niezwykle mądre, bardzo dobrze nastawione do ludzi. Nawet Luna, choć chodzi swoimi drogami, jest do nas mocno przywiązana. Co ciekawe, bardzo kocha naszego psa.

Pies i kot? To dość niecodzienna przyjaźń…

A jednak. Luna bardzo kocha Boniczka (pieszczotliwe imię Bonnie nadane przez Panią Ałbenę – przyp. red.) i bardzo chętnie się z nią wita. Czasem mam wrażenie, że rozmawiają między sobą i coś sobie opowiadają. Gdy Luna wraca z dworu, to Bonnie ją wita, a ona jej tam coś klaruje. Bonnie jej słucha. Przytulają się do siebie, noskami się trącają. Odkąd jest Bonnie, to ona pilnuje, by koty drapały i bawiły się tylko na drapaku. Miały wcześniej zwyczaj drapania mebli, ale Bonnie rozumie, że tego nie wolno robić i one też się tego oduczyły.

Bonnie pełni rolę swego rodzaju opiekuna i nauczyciela?

Tak. Poza tym Bonnie nie pozwala, by koty wskakiwały na stół. Ja też nie jestem fanką takiego zachowania, ale kiedyś trzeba było je strącać ze stołu. Teraz Bonnie przyzwyczaiła je, że nie wolno i one się słuchają. Gdy wskakują na stół, przychodzi – i nie to, że warczy, ale napomina je i strąca na podłogę. Bardzo harmonijnie nam się żyje razem. I jest to dość śmieszne, bo one są w bardzo dużej symbiozie ze sobą. Bonnie nauczyła się od kotów równie wiele. Koty są mniejsze, mogą położyć się wszędzie. Mamy taki tapczan w salonie i koty kładą się często na jego oparciu, na krawędzi. Bonnie też tak robi (śmiech). Chyba myśli, że tak trzeba. Zawsze się boję, że ona zleci stamtąd. Zresztą nie pozwalamy jej tam wchodzić, ale jak wchodzi po kryjomu, to zawsze na to oparcie. Bonnie nauczyła również Lunę i Milunię, że kiedy wracam do domu, to należy podejść i mnie przywitać. Teraz więc wybiegają wszystkie, skaczą mi do nóg i się cieszą. Odbieram to jako niezwykle miły gest.

Czy Pani koty są ze sobą spokrewnione?

Obie kotki są wzięte z lecznicy weterynaryjnej. Mamy tu u nas w gminie taki dobry zwyczaj, że jeśli gdzieś się znajdą zwierzaki, które nie mają domu, to gmina ma podpisaną umowę z lecznicą i tam są kierowane. Zwierzęta (nie tylko kotki, również psy, ptaki) są przygotowywane do adopcji – odrobaczane, karmione przez co najmniej kilkanaście tygodni. Następnie trafiają do nowych domów. I właśnie stamtąd zabraliśmy najpierw Milunię, a później Lunę. Nie są ze sobą spokrewnione. Relacja pomiędzy nimi nawiązała się dopiero w naszym domu.

Kto w Pani domu zazwyczaj nadaje imiona zwierzakom?

U nas zawsze są targi, bo każdy uważa, że to on powinien nazwać nowe zwierzaki trafiające do naszego domu. Milunię ja nazwałam – na cześć jednej z bohaterek dziecięcej kreskówki – „Tabaluga”. Główny bohater miał przyjaciółkę-króliczka o tym imieniu. Uznałam, że to jest świetne imię dla niej. Oficjalnie – weterynaryjnie ona jest nazwana Milla, ale dla nas jest po prostu Milunią. Milunia reaguje na swoje imię, wie, że tak właśnie się nazywa. Lunę nazwał mój syn Julian, w porozumieniu ze swoją siostrą. Jakoś udało im się dogadać w kwestii wyboru imienia, więc została Luna. Muszę dodać, że to nie są nasze pierwsze koty i wcześniej też były dwa inne koty – bracia – Puszek i Mello. Puszek zmarł bardzo wcześnie, był słabowitym kotem. Wtedy wzięłam Milunię. Oczywiście nie wyobrażałam sobie, że zastąpię Puszka nowym kotem, ale wzięłam tę kulkę malutką do domu, żeby pocieszyć dzieci po stracie przyjaciela. Później ktoś porwał nam Mello – to był przepiękny, szary kot – bardzo mądry. Kolejny był Bronek – również zaadoptowany kotek. On się nazywał Brownie, ale ja pomyślałam, że Bronek będzie lepszym imieniem. Tak się właśnie do niego zwracałam – Bronisławie i on również wiedział, że tak ma na imię. Niestety też nie ma go już z nami.

A co z imieniem dla psa?

Bonnie została tak nazwana przez mojego młodszego syna. Prowadzone były dyskusje, jak się będzie nazywała i koniec końców Franek wymyślił właśnie Bonnie. Ale mówimy na nią Boniczek.

Piękne imiona i wspaniałe historie z nimi związane. W tym, co Pani mówi widać więź pomiędzy Panią i Dziećmi oraz to, że jesteście wszyscy zaangażowani w opiekę nad zwierzakami. A co z codziennymi obowiązkami? Dzieci pomagają?

Jak najbardziej, pomagają choć niewątpliwie ja najwięcej robię przy tych naszych zwierzakach. Rano, jak tylko wstajemy, Bonnie wychodzi do ogrodu, ja w tym czasie daję kotom jeść. Jest to konieczne, ponieważ Bonnie ma w zwyczaju zjadać śniadanie kotów – przejawia ogromną słabość do kociej karmy. One sobie spokojnie jedzą, a ona biega po podwórku. Kiedy wraca, ona również dostaje swoje śniadanie. Po południu też jest podobnie, mniej więcej. Jeśli chodzi o głaskanie, przytulanie, to też ja. Chociaż pies jest tak naprawdę Aliny – mojej córki. Ale Bonnie uważa, że ja jestem najważniejsza w domu, może uznaje mnie nawet za swoją mamę.

Jak to się objawia?

Kiedy na przykład wyjeżdżam to moja nieobecność bardzo  Bonnie niepokoi. Córka również często wyjeżdża – na studia albo nocuje u koleżanki, kiedy długo się uczą. Ale to na Bonnie

w ogóle nie robi wrażenia – jakby nie zauważała albo uznawała, że to jest normalne. Natomiast kiedy ja wyjeżdżam, to Bonnie się denerwuje. Chodzi po pokojach, przychodzi do dzieci i patrzy, jakby pytała: „Gdzie jest mama? Nie ma mamy – kto nas obroni? Wy się nie niepokoicie, że mamy nie ma?”. Jeśli chodzi o wyjścia (Nie powiem tego słowa na głos, bo Bonnie właśnie stoi obok mnie – śmiech) to przede wszystkim Franek – lat 14 albo Alina, gdy jest w domu.

A najstarszy syn?

Najstarszy syn – Julian powiedział, że on się chętnie zajmie zwierzakami, zwłaszcza gdy są wakacje, ma więcej czasu. Ale od razu zapowiedział, żeby go nie brać pod uwagę, jeśli chodzi o spacery. W takiej sytuacji do wychodzenia go nie zachęcamy. Dlatego Alina i Franek dzielą między siebie ten obowiązek.

Mieszka Pani w niewielkiej miejscowości pod Warszawą. Czy takie otoczenia podoba się Pani Pupilom? Dużo spacerujecie?

Tak, zdecydowanie się im podoba. Szczególnie jeśli chodzi o Bonnie. Mamy tutaj w pobliżu glinki, więc Bonnie jest od razu gotowa do nich wskoczyć, gdy tylko ma taką okazję. Golden Retrievery to jednak wodne psy. Ona w ogóle uwielbia być w wodzie. Czasem zauważam nawet, że specjalnie się czymś brudzi, byle tylko zostać wykąpana. Jest u nas gdzie pójść. Mam jednak wrażenie, że Bonnie powinna więcej biegać, że powinniśmy z nią wyjeżdżać do lasu, by sobie mogła spokojnie pobiegać. W Brwinowie boję się ją puszczać samodzielnie, bo – trzeba to powiedzieć – Bonnie nie słucha się na spacerze. Ta wolność, którą odczuwa w momencie puszczenia jej ze smyczy uderza jej do głowy tak bardzo, że przestaje dostrzegać, że ktoś ją woła. To nie jest złośliwe, wydaje się w jej przypadku naturalne. Po prostu bardzo się cieszy.

Powiedziała Pani, że posiada różne zwierzęta od bardzo dawna. Czy jest Pani w stanie przypomnieć sobie czas w swoim życiu przed decyzją o wzięciu do siebie Pupila i zastanowić się, co zwierzęta zmieniły w Pani życiu?

W moim domu rodzinnym był piesek – Kajtek, kundelek. To właściwie był pies moich dziadków. Kiedy dziadek zmarł, my wzięliśmy Kajtka do siebie. Kajtek żył 22 lata i był to bardzo mądry zwierzak – naprawdę wyjątkowy. Później, kiedy wyszłam za mąż to też chcieliśmy psa. Znajomi namówili nas na polskiego owczarka nizinnego. Jednak nie był to najlepszy wybór. Trafiliśmy na pieska, który był bardzo trudny. Myślę nawet, że ona nie do końca była u nas szczęśliwa. Nie lubiła dzieci, bardzo źle się przy nich czuła. Dużo niszczyła w domu. Nie miała takich typowych cech owczarka. Coś tam było u niej nie tak. My się bardzo umęczyliśmy, żeby zrobić wszystko, by było jej u nas dobrze. Właściwie to była najbardziej szczęśliwa, gdy my wyjeżdżaliśmy, a ona trafiała do mojej mamy, do małego mieszkania w bloku. Tam moja mama ją czesała, obcinała jej paznokcie, robiła jej spa i Gabi była wtedy uradowana. Żyła kilkanaście lat i kiedy odeszła, ja długo nie chciałam żadnego psa, bo to jest ogromna odpowiedzialność. Ale ostatecznie córka mnie namówiła i pojawił się nasz Boniczek. Była naprawdę maleńka, kiedy do nas trafiła – miała osiem tygodni i ważyła 1,7 kg (mniej niż nasze koty).

Właśnie – a jak koty zareagowały na Bonnie?

Najpierw patrzyły na nią z niechęcią, bo myślały, że to też jest kot. Po tym, jak ona zaczęła rosnąć i w końcu była większa od nich, to zaczęły się jej bać. Potem się pogodziły z nią. Pamiętam czasy, gdy ona nie mogła wejść na schodek, bo była zbyt mała. Albo wchodziła na schodek, ale nie mogła z niego zejść (śmiech).

Czyli można powiedzieć, że Bonnie to przeciwieństwo Pani wcześniejszego pieska?

Tak, to prawda. Przy wcześniejszym psie było dużo obowiązków, starań, by czuł się u nas jak najlepiej. Przy Bonnie nie trzeba było takich zabiegów, bo ona czuje się w naszym domu świetnie. Jest to czysta przyjemność z nią przebywać.

Na Pani stronie internetowej możemy znaleźć takie stwierdzenie, że Pani dzieci są dla Pani dużą inspiracją w pracy zawodowej. Czy w przypadku zwierzaków również tak jest? Znajdziemy ich odpowiedniki w Pani utworach?

Tak, jak najbardziej. W cyklu Julek i Maja w czwartej części Misja w czasie jednym z bohaterów jest mówiący kot – Mruczek. Pierwowzorem bohatera był nasz kociak Mello. To jest książka o nim. Występuje tam też mama, która ma obsesję na punkcie kota. Jest on bardzo mądrym zwierzakiem, zaczyna mówić i wdaje się w misję z dziećmi – bohaterami. To jest kot, który mówi bardzo dużo mądrych, ironicznych rzeczy (śmiech). W mojej ostatniej powieści Najważniejsze to przeżyć istotną rolę odgrywa pies – Azor. Jest niezwykle ważą postacią, bowiem staje się obrońcą Mirki – głównej bohaterki.

Czy Azor ma w sobie jakieś cechy Bonnie?

Myślę, że ma w sobie jej dobroć. Z drugiej strony Azor bardzo pilnuje, by Mirce nic się nie stało, stara się jej bronić. Boniczek chyba by tak nie potrafiła (śmiech). To raczej ona liczyłaby, że ja ją obronię. Trzeba jednak powiedzieć, że pies się w powieści pojawił, bo u nas zawitała Bonnie.

Na zakończenie zadam nasze tradycyjne pytanie: Gdyby Pani zwierzaki mogły same decydować, czym będą zajmowały się w swoim życiu, to kim by były?

(Śmiech) Luna pewnie byłaby specjalistką od survivalu. Organizowałaby wyprawy gdzieś, jakieś safari. Ona by się w tym odnalazła. Milunia byłaby kimś na kształt psychologa, takiego coucha. Pracowałaby pewnie jakąś swoją autorską metodą z pacjentami i byłaby w tym świetna. Bonieczek pewnie byłaby rehabilitantką. Ona ma w sobie bardzo dużo energii, siły, bardzo lubi wszystkich. Myślę, że do każdego znalazłaby indywidualne podejście i z każdym udałoby się jej dobrze ćwiczyć.

Bardzo dziękuję za rozmowę. Życzę dalszych sukcesów na wszystkich polach Pani aktywności.

Rozmawiała: Martyna Major

źródło: https://epupil.eu/lifestyle/boniczka-luna-i-milunia-pupile-albeny-grabowskiej/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *