Uważam, że absolutnie mnie wyróżnia i nawet dzięki temu imieniu, które zawsze lubiłam i nigdy nie dokuczano z jego powodu, odnalazłam dwoje moich krewnych, z którymi straciliśmy kontakt wiele lat temu. Jedną taką gałąź łódzką, a drugą z Zielonej Góry. Dzięki temu, kiedy poszli do księgarni i zobaczyli książki mojego autorstwa, zobaczyli imię i nazwisko i uznali, że absolutnie, nie może to być przypadek. Tak oryginalne imię jest czasem bardzo przydatne. (Śmiech.)
To jest bardzo trudne. Rzeczywiście, ja jestem bardzo dobrze zorganizowana, chociaż najtrudniej było w latach 2014-2017, kiedy napisałam „Stulecie” i książka odniosła wielki sukces, a jeszcze pracowałam w szpitalu, w pełnym wymiarze godzin. To było barzdo trudne, natomiast teraz pracuję już tylko ambulatoryjnie. Swoich pacjentów przyjmuję w przychodni w Brwinowie, a przede wszystkim piszę, więc jest już łatwiej.
Które z zamiłowań jako pierwsze pojawiło się w Pani życiu – medycyna, historia, czy zamiłowanie do literatury i pisania książek?
Szczerze mówiąc, ja nigdy nie chciałam być ani lekarką, ani pisarką. Zawsze chciałam być aktorką, co się poniekąd teraz spełnia. Pamiętam, że nawet przygotowywałam się do egzaminów do PWST, ale nie odważyłam się tam zdawać. Pisanie towarzyszyło mi prawie od zawsze, bo już w podstawówce wygrałam olimpiadę polonistyczną i nie zdawałam egzaminów do liceum. Później przyszedł pomysł na medycynę, może trochę z braku wiary w siebie i w to, że mogłabym być aktorką i z obawy, żeby powiedzieć rodzinie, że taką właśnie drogę wybrałam, bo też nie byłam przekonana, że to jest to albo nic. Mój ukochany zdawał wtedy na medycynę i był absolutnie przekonany, co do tego, że chce być lekarzem, to ja też stwierdziłam, że tego bardzo chcę. I jak to ja, czyli osoba zdyscyplinowana i zawsze kończąca to, co zaczyna, przez wiele lat oddawałam się temu zajęciu, ale też pewnie tak miało być, że miałam te wszystkie książki napisać, więc zaczęłam to robić.
W 2011 roku powieścią „Tam, gdzie urodził się Orfeusz” zadebiutowała Pani w roli pisarki. Czy zgodzi się Pani z tym stwierdzeniem, że dla autora debiut literacki jest tą książką, którą wspomina z największym sentymentem?
Tak, dlatego, że on determinuje właściwie wszystko. Ja, pisząc „Orfeusza”, nie zamierzałam pisać innych książek. Mój debiut literacki był pomysłem na to, by o mojej drugiej ojczyźnie opowiedzieć moim dzieciom. Nie był to pomysł na to, by zostać pisarką, by zacząć od takiej książki, a potem napisać inne. Był to właściwie przypadek, że po niej pojawiła się propozycja napisania kolejnej książki. Kiedy napisałam książkę dla swojego syna, zrozumiałam, że mam kolejne pomysły. Gdyby nie moja pierwsza książka, to pewnie bym nie zadebiutowała, bo nie przyszłoby mi do głowy, by coś napisać.
W swoim debiucie literackim spisała Pani swoje wspomnienia oraz podzieliła się tym, co wie o Rodopach, z których pochodzi Pani rodzina. Jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
W moich pierwszych wspomnieniach z dzieciństwa przewijają się moje babcie. Z babcią Zosią, która niespecjalnie była taką polską babcią, kojarzy mi się moment, kiedy jedyny raz zabrała mnie na spacer, a ja wtedy spadłam z górki i rozbiłam sobie nos. (Śmiech.)
W Bułgarii raz w tygodniu wybieraliśmy się do łaźni, ponieważ nie było u nas w domu łazienki, więc chodziło się właśnie tam. Pamiętam, jak maszerowałam tam z moją drugą babcią.
Czy już od najmłodszych lat interesowała się Pani książkami, lubiła kiedy jej się czytało?
Oj, tak. Bardzo dużo czytałam już od najmłodszych lat. W mojej osiedlowej bibliotece przeczytałam prawie wszystkie pozycje, ponieważ wtedy nie kupowało się aż tyu książek, więc biblioteka była takim najpewniejszym miejscem, gdzie można było coś przeczytać.
W Pruszkowie jestem w kontakcie z takim panem bibliotekarzem, który mnie zaprasza na wszystkie spotkania i pamięta jeszcze, jak wyrabiał mi pierwszą kartę biliboteczną. Czytałam zawsze i bardzo dużo.
Ulubiona książka z dzieciństwa to…
„Momo” autorstwa Michaela Ende.
Największą popularność zyskała Pani dzięki stworzeniu sagi „Stulecie Winnych”, która w 2018 roku doczekała się ekranizacji. Proszę w skrócie opowiedzieć jak wyglądał proces od wydania sagi do powstania ekranizacji.
Gotowa na taką wiekszą, epicką formę w postaci trylogii poczułam się po napisaniu wspominanego „Orfeusza” oraz trzech powieści obyczajowych. Pomyślałam wtedy, że dawno nie było takiej znaczącej sagi. Teraz jest ich bardzo wiele, ale wtedy tak nie było.
Ostatnią taką, o której się mówiło była saga Marii Nurowskiej, „Panny i wdowy”. Z resztą, Pani Maria mieszkała przez pewien czas też w Brwinowie. To bardzo literackie miasto. (Śmiech.)
Pomyślałam, że akcję „Stulecia Winnych” osadzę w Brwinowie, tam, gdzie mieszkam, bo będzie mi najłatwiej zderzyć fikcję z faktami, a postacie autentyczne z fikcyjnymi. To się udało. Pierwszy tob był ogromnym sukcesem, a na drugi i trzeci czytelnicy barzdo czekali.
Pierwsze sygnały o tym, by to zekranizować, bo jest to świetny materiał na książkę lub film pojawiały się od czytelników. Z wydawcą bardzo się staraliśmy i…udało się. Ktoś natychmiast uwierzył w potencjał tej opowieści. Pojawił się pierwszy sezon, który bardzo się spodobał. Z resztą, jest wspaniale zrobiony. Przyznam, że jestem fanką tego filmu, reżyserów, ról i całej wspaniałej obsady. Scenografia, muzyka, przemiany…wszystko robi ogromne wrażenie.
Sukces pierwszego sezonu był tak duży, że TVP zamówiło kolejne trzy. Obecnie w emisji jest czwarty sezon, który jeśli chodzi o chronologię, ma być ostatnim sezonem, zakończy się na 1989 roku.
Staramy się, by zekranizować również prequel „Stulecia Winnych”, czyli początek, który wydałam w październiku minionego roku.
Sama powiedziała Pani, że w roli Stanisława nie wyobraża Pani sobie nikogo innego, jak tylko i wyłącznie Jana Wieczorkowskiego. Ma Pani szczęście do pracowania ze świetnymi aktorami.
To prawda. Nie miałam żadnych specjalnych oczekiwań, bo też i z chwilą, kiedy sprzedaje się prawa do ekranizacji, praktycznie nie ma się wpływu ani na scenariusz, ani na obsadę. Od razu wiedziałam, że producent jest na tak wysokim poziomie, że to się nie może nie udać. Od razu w ten projekt byli zaangażowani najlepsi.
Wszyscy aktorzy byli po lekturze książki, co absolutnie nie było wymagane, ale to oni nie wyobrażali sobie takiej sytuacji, że nie przeczytają tej powieści. Z wieloma aktorami zaprzyjaźniłam się i jestem w kontakcie.
Z Lidią Sadową, odtwórczynią roli Anny Iwaszkiewicz pracujemy nad wspólnym projektem charytatywnym, ale na ten moment nie mogę więcej w tej kwestii zdradzić.
Czy kiedy gra Pani swoje sceny, uczy się od Pani od nich? Występuje Pani we wszystkich sezonach, w czterech różnych wcieleniach.
Tak, podpatruję ich, jak to należy zrobić, chociaż kiedy grałam wykładowczynię Akademii Medycznej, to nieskromnie powiem, że to oni mogli się ode mnie uczyć, bo to moja życiowa rola. (Śmiech.)
No właśnie. Nie jest tajemnicą, że jeśli chodzi o rzeczy związane z historią i medycyną, to aktorzy uczą się od Pani. Jest Pani konsultantem medyczno – historycznym na planie. Olafa Lubaszenkę uczyła Pani, jak zagrać doktora z lat 1914-1939, a Mateusza Janickiego, jak umrzeć na zawał serca. Jak wspomina Pani te konsultacje?
Bardzo dobrze. To był drugi dzień zdjęciowy, więc jeszcze wszystko się zaczynało. Ponoć nie ma nic gorszego, jak żywy autor na planie, który patrzy na ręce reżyserowi i powstrzymuje się, by nie krzyczeć – „To nie tak! To trzeba inaczej zrobić!” Tu na szczęście nic takiego się nie stało. (Śmiech.)
Pierwszy raz weszłam w taką konwencję i natychmiast złapaliśmy porozumienie z Piotrem Trzaskalskim, a potem, za każdym razem było bardzo miło. Aktorzy też mają ogromny szacunek do konsultantów. Może się wydawać, że konstultant wchodzi w kompetencje reżysera, ale to nie tak jest. My po prostu uczymy tajników nie aktorskich, a życiowych. Oni później grają tak, jak powinno to wyglądać.
Jak już wspominałyśmy, graniem w „Stuleciu” spełniła Pani jedno ze swoich marzeń.
To prawda. Była to prośba, którą miałam do produkcji. W pierwszym sezonie przyjęli to ze zdziwieniem, ale też z ogromną życzliwością, przyznając, że ze strony marketingowej również jest to bardzo dobry pomysł. Nie wiadomo było za pierwszym razem, jak sobie poradzę, więc na początek dostałam rolę niemą, ale późmiej rozkręciłam się i więcej było dialogów.
Przyjście na plan, wypowiedzenie kwestii, granie jest dla mnie ogromną frajdą. Tym, czym aktorzy są zmęczeni, ja nie męczę się wcale. Dla mnie to wielka atrakcja.
Franek, Pani syn, też zagrał w „Stuleciu”. Jak wspomina Pani tę jego przygodę? Zastanawia się nad tym, by zostać aktorem?
Bierze pod uwagę taki scenariusz. Było to dla nas bardzo głębokie przeżycie, ponieważ Franek jest dzieckiem autystycznym. Wiele lat zmagaliśmy się z tym problemem i pamiętam takie moje wspomnienie, kiedy nie chce wystąpić z dziećmi na koniec roku. A później… oglądam go na planie „Stulecia”, gdzie on śpiewa i gra. Było to dla mnie czymś niesamowitym i wzruszające, chociażby ze względów lekarskich, ale też macierzyńskich.
Franek pojawił się w drugim i trzecim sezonie.
Spotykamy się w Karvinie, gdzie spotyka się Pani z czytelnikami. Z czym kojarzą się Pani Czechy?
Czechy kojarzą mi się z dwoma wyjazdami do Pragi. Po raz pierwszy byłam wtedy, kiedy był koncert Stonesów, ale my zwiedzaliśmy miasto. Drugi wyjazd był związany z konferencją, na której gościłam. Było to w 1998 roku.
Czechy to też Hrabal i Kino na granicy. (Śmiech.)
To Pani pierwsze spotkanie autorskie po czeskiej stronie…
Tak, to prawda.
Miała Pani świadomość, że tutaj także wiele osób ogląda „Stulecie Winnych” i czyta Pani książki?
Nie wiedziałam tego, ale jest to dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem.
Najbliższe plany.
Pracuję nad trzecią częścią „Uczniów Hipokratesa”, ale też nad librettem do jednego z musicali.
****