Pracowitość i wyobraźnia. Nic więcej nie potrzeba. Wywiad.

Wywiad przeprowadził go ze mną mój kolega Sławomir Murawiec. Będę obecna na Zjeździe Psychiatrów Polskich ma się odbyć spotkanie autorskie se mną. Zapraszam do lektury 🙂

Sławomir Murawiec: Zacznę oficjalnie, ale całkiem szczerze. Komisja Kultury i Sztuki Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego bardzo Ci dziękuję i jest zaszczycona przyjęciem przez Ciebie naszego zaproszenie do udziału w sesji Komisji w trakcie Zjazdu Psychiatrów Polskich w Krakowie w dniu 05 września 2025.

Ałbena Grabowska: To ja też oficjalnie i całkiem szczerze – to ja czuję się zaszczycona. Bardzo dziękuję za zaproszenie. To dla mnie nie tylko wielkie wyróżnienie i możliwość przedstawienia własnego dorobku, ale także dowód na to, że nie oddzielamy zagadnień ściśle klinicznych od nauk podstawowych i dyscyplin, które wynikają z łączenia wiedzy o umyśle i doświadczeń empirycznych jako takich. Od początku studiów na każdym kroku przypominano nam, że medycyna jest sztuką, nie nauką.

Chciałabym tym samym podkreślić, że kultura powinna być obecna w każdej dyscyplinie naukowej. Analizując program Konferencji Psychiatrów Polskich, zauważyłam, że organizatorzy kładą na ten element duży nacisk, co jest niezwykle cenne.

S.M.: Rozpoczynając naszą rozmowę i nieco zagęszczając czasowo własne doświadczenie opowiem, jak często napotykam twoją twórczość. Wchodzę do księgarni, a tam na półkach co najmniej kilka pozycji Ałbeny Grabowskiej. Włączam telewizję, a tam „Stulecie Winnych” według sagi Ałbeny Grabowskiej. Idę do Opery Krakowskiej, a tam musical „Kopernik” według libretta Ałbeny Grabowskiej. Włączam Storytel, a tam słuchowisko Ałbeny Grabowskiej. Ty już nie potrzebujesz chwalenia się, ale Komisja chciałby się pochwalić, że zaproszenie na nasze wydarzenie przyjęła ważna dla polskiej kultury osoba, jaką niewątpliwie jesteś. A tak przez ciekawość, ile już książek opublikowałaś, ile wydarzeń powstało w oparciu o Twoją twórczość?

A.G.: Bardzo dziękuję za docenienie mojej pracowitości. Właśnie opublikowałam dwudziestą ósmą książkę i pracuję nad kolejną. Poza tym napisałam libretta do dwóch musicali – „Pory jeziora” opartej na legendach Warmii i Mazur i „Kopernika”, opowiadającym o życiu naszego wybitnego naukowca. Jestem też w trakcie pracy nad kolejnymi trzema musicalami. Oprócz tego, na podstawie mojego scenariusza powstało słuchowisko „Wycieczki osobiste”, które w znakomitej interpretacji aktorskiej można odsłuchać na platformie „Storytel”. Niejako obok tego, napisałam scenariusz filmu fabularnego o tym samym tytule.

S.M.: To imponujący dorobek. Wszyscy wiemy, że masz specjalizację z neurologii i, co więcej, nadal pracujesz jako neurolog (czy neurolożka?) Zajmowałaś się pracą naukową. Ale bez przesady, przecież wiadomo, że twórcę bierze we władanie dajmonion, wyskakuje jak tygrys w wierszu Czesława Miłosza i zmusza do pospiesznego zapisania strof na kawiarnianej serwetce. Czy bycie lekarką i uprawianie nauki nie stoi w biegunowej sprzeczności z twórczością?

A.G.: Absolutnie nie. Nie tylko nie stoi w sprzeczności, ale wynika jedno z drugiego, a w moim przypadku mogę zaryzykować twierdzenie, że jedno nie istnieje bez drugiego. Pewnie dlatego, że mnie nie bierze we władanie dajmonion i nie zapisuję pomysłów na serwetce. Przechowuję je w głowie. Co więcej, pracuję nad książką czy innym utworem dramatycznym i scenicznym tak samo, jak każdy inny nad zadaniem, które otrzymał lub które sam wybrał. To zupełnie obiektywna praca. Tyle, że ocena wykonanego zadania jest całkiem subiektywna, stąd może przekonanie czytelników o tym, że pisarz doświadcza mistyki, spływa na niego „coś” niemierzalnego, niedającego się dotknąć. I to „coś” jest konieczne, żeby napisać powieść, wiersz czy sztukę. Wielokrotnie na spotkaniach autorskich pytano mnie, czy zmagam się z kryzysem twórczym. Zwykle odpowiadam szczerze, że nie. Mam swoją dyscyplinę pracy, radość z faktu, że obdarzono mnie wyobraźnią i pracowitością. Nic więcej nie potrzeba. Trudno mi to jednak wytłumaczyć czytelnikom niezwiązanym z medycyną. Ludzie po prostu nie dowierzają. Bo jak to? Nie ma weny twórczej? Zawsze była…
Kilkakrotnie miałam spotkanie w Izbach Lekarskich, raz w Lesznie, drugi raz w Kielcach. I kiedy padło pytanie o wenę, zaryzykowałam i powiedziałam: przeanalizujmy tę kwestię pod względem naukowym. Czym miałoby być owo „coś”. Jeśli hormonem, neuroprzekaźnikiem, enzymem albo inną substancją obecną w organizmie, wątrobie, trzustce, sercu czy mózgu – dałoby się ją zmierzyć. Jeśli chodziłoby o konkretną grupę krwi czy też jakiś czynnik w jej składzie, także dałoby się to zbadać. Jeśli sprawa byłaby bardziej złożona, to co na przykład miałoby być weną? Fale mózgowe, które pokazywałyby się podczas pisania? Opisywałam badania EEG przez wiele lat i wiem, że zapis nie zmienia się pod wpływem tworzenia, żeby później wrócić do „zwyczajnego”. A może zapis pracy serca? Każdy lekarz się uśmiechnie, bo wie, że to tak nie działa. Zatem bez wielkiej demagogii można powiedzieć, że wena nie jest pojęciem naukowym. Jest zwykła niechęć do pracy, wypalenie, brak pomysłu, zmęczenie, etc. Ale to zrozumie tylko lekarz, nie tylko neurolog.
Nota bene, nie przepadam za feminatywami, dlatego wolę, aby nazywano mnie neurologiem. Ale rozumiem koleżanki, które chcą być określane jako neurolożki, chirurżki albo psychiatrki.

S.M.: Przejdźmy do zasadniczego tematu sesji w Krakowie. Tytuł naszej wspólnej sesji brzmi: Literatura oparta o rzetelną wiedzę – wykorzystanie faktów i metody naukowej w twórczości literackiej. Tu chciałbym wyrazić swoje zdumienie. Fakty? Metoda naukowa?

A.G.: Właśnie tak. Metoda naukowa towarzyszy mi od pierwszej książki. Ściśle się jej trzymam, bo wiem, że stąd bierze się oryginalność moich książek i co za tym idzie – ich powodzenie. Miałam to szczęście, że od razu po stażu trafiłam do Kliniki Neurologii i Epileptologii Szpitala im. Prof. Orłowskiego w Warszawie. Pan profesor Jerzy Majkowski przyjmując mnie do pracy zaznaczył, że pracując w klinice muszę być przygotowana na pracę naukową. Już po dwóch tygodniach trafił mi się „ciekawy pacjent” i pan profesor powiedział: proszę mi opisać ten przypadek. Wtedy po raz pierwszy poszłam do biblioteki i znalazłam wszystko, co tylko mogłam na temat możliwych przyczyn wystąpienia u tego chorego samoistnego spadku wolno wchłaniającej się karbamazepiny. Kolejna praca miała już charakter poglądowy i dotyczyła przemijającej niepamięci całkowitej. Czyli temat był szerszy a ujęcie nieco inne niż jednostkowy opis przypadku podbudowany literaturą. Byłam dumna, że mogę publikować w periodykach naukowych. Pisałam prace poglądowe z epileptologii, obejmującej diagnostykę, leczenie i symptomatologię padaczki, opisy przypadków. Zajmowałam się stykiem nauk: neurologii i psychiatrii, neurologii i endokrynologii.
Z czasem przyszedł czas na prace oryginalne i doktorat: „Czynniki ryzyka wystąpienia depresji, psychozy i zespołów otępiennych u pacjentów z padaczką”. Każdy, kto pracuje naukowo wie, że podstawą pracy naukowej jest przede wszystkim analiza publikacji na dany temat, wyjęcie z nich tego, co należy zacytować, opis, jak podejmowany przez nas temat postrzegali inni badacze. Własne badania, które przedstawiamy, są tylko częścią tego wielkiego procesu i nie istnieją same w sobie, bez kontekstu. To dotyczy każdej pracy, czy jest to praca poglądowa, wykład naukowy czy badania oryginalne. Ponadto własne badania rządzą się pewną specyficzną formą. Trzeba postawić założenie, opracować program badawczy (materiał i metodę), przejść przez żmudny proces badawczy, przedstawić wyniki (opracowane statystycznie) i dopiero sformułować wnioski.

Gdyby popatrzeć na książkę jako pracę naukową, to można pokusić się o twierdzenie, że powstaje ona dokładnie w ten sam sposób. Na pewno tak jest w moim przypadku. Wybieram najpierw temat, czyli historię, którą chcę opowiedzieć, potem szukam materiału, który jest mi potrzebny, aby przedstawić tło historyczne, konkretne fakty, sylwetki bohaterów autentycznych, tło obyczajowe. Robię research w bibliotece. Pracuję nad metodą – wybieram gatunek literacki, który tę historię najlepiej poniesie. Stąd w moim dorobku można znaleźć powieści epickie (sagę „Stulecie Winnych”), kryminały („Ostatnia chowa klucz”, „Nóż w sercu”), thriller historyczny („Kości proroka”), powieść drogi („Alicja w krainie czasów”) czy współczesne powieści obyczajowe („Coraz mniej olśnień”) i psychologiczne („Lady M.”, „Lot nisko nad ziemią”). Muszę też wybrać narrację mojej powieści (pierwszoosobowa, trzecioosobowa) oraz narratora (wszechwiedzący, obiektywny). Połączenie tych wszystkich elementów sprawia, że powstaje książka. Naturalnie, przydaje się dar wyobraźni oraz umiejętność poprawnego pisania. Czyli tak zwany talent…

S.M.: Czyli przyznajesz, że twój sukces zawdzięczasz nie tylko ciężkiej pracy?

A.G.: Oczywiście, na sukces pracuje jeszcze wiele innych czynników, chociażby marketing, który jest dziś konieczny, aby wypromować autora czy dzieło. Poczucie misji, wartość dodana książki, wyjątkowość autora lub jego dzieła, które pozwala mu zaistnieć w mnogości podobnych propozycji. No i łut szczęścia. Coś, co sprawia, że właśnie nasza książka, nasz film, nasza piosenka odnosi sukces.

S.M.: Poczucie misji? Czy dlatego napisałaś „Uczniów Hippokratesa”, opisujących historię medycyny polskiej?

A.G.: Poczucie misji miałam ostatnio przy pisaniu libretta do musicalu „Kopernik”, kiedy uznałam, że pokażę Mikołaja Kopernika nie tylko przy opracowywaniu teorii heliocentrycznej, ale …przy pracy lekarskiej. Mało kto wie jak dobrym lekarzem był Kopernik, jak pokornym wobec swoich pacjentów. Dość powiedzieć, że 400 lat przed aseptyką głosił, że należy myć ręce przed posiłkiem, na 100 lat przed wprowadzeniem Salwarsanu stosował sole rtęci w leczeniu malarii, znał właściwości lecznicze niezliczonej ilości roślin i sam opracowywał lecznicze mieszanki ziołowe. Poza tym leczył nie tylko innych kanoników, do czego był zatrudniony, ale też chłopów z podległych sobie wsi. Czuł się za nich odpowiedzialny.

A „Uczniów Hippokratesa” napisałam z wielu powodów. Jednym z nich było właśnie poczucie misji. W „Gazecie lekarskiej” (wszyscy ją dostajemy) natknęłam się na artykuł o Annie Tomaszewicz-Dobrskiej – pierwszej polskiej lekarce. Przeczytałam go i uznałam, że ja muszę o niej napisać. Wcześniej – wstyd się przyznać – nie słyszałam o niej. Zresztą mało osób o niej wie, nawet ze środowiska lekarskiego. A to jest niezwykła postać. My kobiety i my lekarki zawdzięczamy doktor Dobrskiej więcej niż Marii Skłodowskiej-Curie. Jej niezwykła biografia to gotowy materiał na film czy serial. To ona położyła podwaliny pod nowoczesną opiekę ginekologiczną w Polsce, wykształciła ponad 300 osób, lekarzy i lekarek specjalizujących się w ginekologii i położnictwie, pielęgniarek ginekologicznych, położnych. Anna wykonała pierwsze udane cięcie cesarskie w Polsce, stworzyła nowoczesny ośrodek położniczy, gdzie umieralność okołoporodowa kobiet spadła z 30% do mniej niż 1%, przyjaźniła się z Elizą Orzeszkową i Marią Konopnicką, stworzyła system opieki socjalnej dla dzieci, wymyśliła akcję „Kropla mleka”. Całe życie bardzo ciężko pracowała i niczego się nie dorobiła. Nawet porządnego nagrobka na warszawskich Powązkach. Jest bohaterką drugiego tomu „Uczniów” – „Doktor Anna”.

Jednym z celów trylogii medycznej jest właśnie przywrócenie pamięci o wielkich postaciach medycyny polskiej, o których dziś już mało kto pamięta: Napoleonie Cybulskim, Ludwiku Hirszfeldzie, Kazimierzu Funku, Marii Werkenthin, Zofii Garlickiej, Stanisławie Michałku-Grodzkim. Mogłabym tak długo wyliczać.

Ale to nie był jedyny cel. Postanowiłam w taki właśnie sposób podsumować całą moją kliniczną drogę lekarską. W taki symboliczny sposób pożegnać się z etatem klinicznym (obecnie pracuję tylko ambulatoryjnie) i wykładami medycznymi. Podejmując decyzję o odejściu ze szpitala nigdy nie myślałam, że zostawiam pacjentów – nie mam w sobie pychy, każdego pacjenta może przejąć inny lekarz. Ale miałam poczucie, że jestem winna „wyjaśnienie” i specjalne podziękowanie moim mentorom, szczególnie prof. Jerzemu Majkowskiemu i prof. Joannie Jędrzejczak. Osobom, które uczyły mnie zawodu i które w moim pojęciu zakładały, że kiedyś ja wykształcę kolejne pokolenie klinicystów.

Długo szukałam właściwej formuły dla tej trylogii. Chciałam napisać o historii medycyny ciekawie, zrozumiale i nowocześnie. Ja sama nie przepadam za serialami medycznymi ani kryminałami medycznymi. W większości męczą mnie i nudzą, są dość naiwne, a dialogi które prowadzą między sobą lekarze wołają o pomstę do nieba. Nie chciałam, żeby moja książka powielała takie podejście do medycyny. Dlatego napisałam ją dopiero po 10 latach pracy twórczej, kiedy znalazłam najwłaściwszą narrację. Pomyślałam, że część merytoryczną będą stanowiły krótkie opowiadania o wielkich postaciach medycyny światowej tamtych czasów. W trzech tomach jest przedstawionych 21 różnych postaci, w tym dwie bardzo ważne kobiety: Elizabeth Blackwell – pierwsza kobieta lekarka i Florence Nightingale – pierwsza pielęgniarka. Pozostałe opisane postaci to min.: Horace Wells, Edward Jenner, Joseph Lister, Sigmund Freud i nie lekarze: Wilhelm Roentgen, Louis Pasteur, Charles Darwin, których wkładu nie sposób przecenić.

S.M.: Wydajesz się niezwykle poważną i skupioną na pracy osobą. Czy tak jest w istocie?

A.G.: My pisarze mamy swoje kreacje. Moja jest oparta właśnie na takim wizerunku. Lekarza i naukowca. Ale tak jak niektórzy mają swoją ciemną i jasną stronę, tak ja mam poważną i wesołą. Ta wesoła związana jest z tym, że jestem szczęśliwą osobą, a w moim życiu są fantastyczne dzieci (dwóch synów i córka), cudowne zwierzęta (dwa psy i trzy koty), podróże, spotkania z przyjaciółmi. Prowadzę otwarty dom, pełen ciepła i dobrej kuchni. A, że kocham to, co robię? W tym także zawiera się szczęście.

źródło: https://www.kwartalnikpsychiatra.pl/pracowitosc-i-wyobraznia-nic-wiecej-nie-potrzeba/   

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *